sobota, 3 listopada 2012

Idzie nowe


 


Oto ja. (Oczywiście nie na żadnym ze zdjęć:)) W tym roku stuknęło mi ćwierć wieku. Od ukończenia studiów minęło już parę miesięcy. Jestem bez pracy. Mój plan na życie nie wypalił, miało być tak pięknie i kolorowo, a jest szaro i nijak. Ostatnio mam zbyt wiele czasu na refleksję. Kiedy zakładałam tego bloga tematyka miała być zupełnie inna. A teraz? No cóż zmieniłam swoje podejście do życia, więc wypadało by i zmienić bloga. Musze się komuś wygadać, a nie mam za bardzo komu. Wyemigrowałam sama. Nie przyjechałam do przyjaciół czy rodziny. Przyjechałam do Niego, ale nie chcę go sobą zamęczyć. W moim życiu zaszły zmiany. Z jednej strony stoję w miejscu i nie ruszam z niczym do przodu, z drugiej jednak coś cały czas się zmienia. We mnie. W środku.

Ostatni post opisywał mniej więcej jak kształtowała się moja świadomość samej siebie, postrzeganie mojego ciała i nadmiernej wagi. Dzisiaj skupię się na ostatnim roku. Może kilkunastu miesiącach.  Jak tylko skończyłam studia, ale jeszcze przed obroną, wyemigrowałam do UK. Przez ostatnie miesiące studiów stałam się bardzo aktywna: siłownia, zajęcia fitness, tenis, dieta dra Dukana, to wszystko ustawiło mnie na dobrej drodze ku mojemu nowemu ja. Pani magister P. miała być kobietą z klasą. Zadbana, dobrze ubrana, umalowana, a przede wszystkim zgrabna. Bo zgrabna to ja niestety nigdy nie byłam. Nie będę owijać w bawełnę. Jednak wtedy postanowiłam, że będę. No i tak sobie trenowałam, odchudzałam się i przestałam. Przysięgam wam na wszystko, że nie mam zielonego pojęcia dlaczego tak się stało. Po prostu. Przestałam i już. Później był wyjazd i niby odżywiałam się zdrowo, ale nie ruszałam się wcale. No i zaczęło się. Powoli, spokojnie, bez żadnych uniesień zaczęłam obrastać tłuszczem. Nadrobiłam każdy zgubiony w ciężkich potach i wyrzeczeniach kilogram, a jak by tego było mało to zaczęłam zbliżać się do wagi krytycznej, by pewnego pięknego dnia zupełnie nieświadomie ją przekroczyć. Oczywiście zbędne kilogramy nie wzięły się znikąd. Czekolady i wyrobów czekoladowych jadłam na tony. Słoiczek Nutelli (ten mniejszy po którym zostaje fajna mała szklanka) na raz, no góra półtora. Może nie codziennie, ale dwa razy w tygodniu. A pozostałe pięć dni? Inne smakołyki. Tortilla Chips z pysznym sosem. Domowa Pizza na podwieczorek. Pół kubełka lodów Haagen Dazs. 

zdjęcie znalezione na http://pinterest.com

Trwało to kilka miesięcy. W międzyczasie wróciłam do kraju, aby stać się magistrem, wyjechałam na krótkie wakacje, aktywność fizyczna wahała się między 0 a 0,1 w skali od 1 do 10. Zapewne zastanawiacie się teraz kiedy nastąpi zwrot akcji. Co się stało, że się wreszcie zachciało? Moment nie był jakiś szczególnie pasjonujący. Ot rozmowa kwalifikacyjna i konieczność ubrania się "smart". Nic się nie dopina. Zestaw z magisterki ratuje sytuację, chociaż koszula w biuście tak jakby przyciasna. Rozchodzi się. Koszmar. Wbiłam się w coś w końcu. Poszłam. Rozmowa cudowna. Dobrze, że urok osobisty nie zarósł mi tłuszczem, bo na to chyba nie ma ani diety ani ćwiczeń. Odezwali się. Chcą mnie zatrudnić, ale nie koniecznie tam gdzie aplikowałam. Tam już kogoś mają. Jak się pojawi jakaś oferta na ich stronie mam dzwonić i umawiać się na rozmowę.

Zaczęłam rozmyślać, że pewnie jeszcze dużo czasu będzie musiało minąć zanim zacznę pracować. Czas. Tak. Od zakończenia studiów cierpiałam na jego nadmiar. Naprawdę. Szlag mnie trafiał jak budziłam się wypoczęta o 7 rano, bo wiedziałam, że domowe obowiązki  i poszukiwanie pracy zajmą mi tylko malutką część dnia, a resztę spędzę gapiąc się w monitor i szukając sobie zajęcia. Dopiero wtedy do mnie dotarło jak wiele mogłam zrobić przez te kilka miesięcy i jak wiele czasu zmarnowałam. Postanowiłam z tym skończyć. 

Najpierw zabrałam się za znany wam zapewne 30 Day Shred z Jillian Michaels, po jakimś czasie dołączyłam trening z Ewą Chodakowską, bo jednak 30 minut dziennie było mi mało. Poza tym jakieś trzy tygodnie temu powiedziałam dość słodyczom. I od tamtej pory dwa razy skusiłam się na łyżeczkę miodu i to tyle. Nawet mnie nie kusi. jak tego dokonałam. Po prostu. Bez żadnej presji, bez żadnych przygotowań, bez "od jutra". Postanowiłam i wykonałam. Tzn. wykonuję. Bez żadnego ściemniania, bez podjadania, bez leniuchowania. 

Od teraz niniejszym oświadczam, iż ów blog stanie się pamiętnikiem moich dalszych poczynań w tej materii. Będę starała się na bieżąco informować nieliczne jeszcze grono moich czytelników o wszelkich postępach i regresach. Będę dzielić się moimi wymysłami kulinarnymi, odkryciami poczynionymi w sklepach ze zdrową żywnością oraz przede wszystkim efektami mojej ciężkiej pracy. Bo uwierzcie mi, że niczym jest rezygnacja ze słodyczy wobec unoszenia ud w pozycji na brzuchu w Skalpelu Ewy Chodakowskiej. Niczym jest wyrzeczenie się konserwantów i wysoko przetworzonej żywności wobec pompek z Jilian. A że ciężka praca się opłaca pokazuje mi co tydzień mój centymetr krawiecki, coraz to mniejszą wartością w cm.


zdjęcie znalezione na http://pinterest.com



To tyle przydługiego wstępu do nowego oblicza bloga. Mam nadzieję, że znajdzie się choć jeden śmiałek, który odważy się ten tekst przeczytać. A jeżeli się nie znajdzie, trudno. Jakoś to przeboleję ;)

Pozdrawiam

LPM

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz