niedziela, 18 listopada 2012

Niedzielnie - prywatnie oraz plany bliskie i dalekie

Za mną kilka dni w Polsce, zrobiłam wszystkim miłą niespodziankę pojawiając się bez zapowiedzi. A jutro ten wyczekiwany od dawien dawna dzień, czyli pierwszy dzień w pracy. Z jednej strony wiem czego mogę się spodziewać, z drugiej trochę się obawiam. Miałam już dzień tzw. zapoznawczy, jednak wszystko się może zdarzyć. Postaram się wszystko dziś dopiąć na ostatni guzik, żeby od jutra rozpocząć rutynę człowieka pracującego na pełnym etacie. Ciuchy prawie przyszykowane, obiadki na kilka dni ugotowane, poranny czas na ćwiczenia zaplanowany. Czyli wszystko w toku, nie ukończone. No może uporządkowałam kilka rzeczy w domu, za które miałam się zabrać już od jakiegoś czasu, ale zawsze jakoś się nie składało. Teraz moje słodkie lenistwo i funkcjonowanie na zwolnionym tempie zostanie ukrócone, więc chciałam większość rzeczy "odłożonych na później" mieć z głowy.

Miniony tydzień nie należał do tych najbardziej udanych jeżeli chodzi o realizację postanowień listopadowych. Byłam w Polsce tylko kilka dni, ale nie miałam możliwości wykonywania ćwiczeń. Sporo się działo i mimo, iż zaplanowałam kilka treningów, niestety żaden nie doszedł do skutku. Ale nie będę płakać nad rozlanym mlekiem tylko zabieram się do roboty. Dzisiaj pohasam trochę z Jillian żeby przerwać złą passę.


Od jutra wiele się zmieni. Mój dzień będzie zaczynał się znacznie wcześniej niż do tej pory, ale żem śpioch to postanowiłam kłaść się odpowiednio wcześnie. I plan jest taki:

- wstaję o 5.00
- ćwiczę z Jillian do 5.30
- kąpie się/jem do 6.00
- ogarniam dom (drobnostki nie jakieś tam wielkie sprzątania) do ok. 6.30
- robię się na bóstwo do 7.30
- 7.36 wsiadam w autobus i zmierzam do pracy

I tak sobie w tej pracy jestem od 9.00 do 17.00, wracam po 18.00 do domu i co będzie dalej tego jeszcze nie wiem. O ile łatwo jest mi zaplanować poranek, bo jak wstanę to już wstanę i zrobię to co mam zrobić, to jednak nie umiem na obecną chwilę ocenić stopnia mojego zmęczenia po pracy. Stąd też dalszych planów brak. Obiadki są naszykowane, ale coś czuję, że ich nie wystarczy do końca tygodnia, bo razem z TŻ mamy mniej więcej to samo, z tym, że TŻ-mięsożerca ma ekstra porcję mięska do każdego posiłku. Nie to żebym ja mięsa nie jadła, co to to nie, ale jem je na pewno w mniejszych ilościach. W tygodniu pewnie będę musiała coś ugotować i pewnie jakieś małe zakupy zrobić. 

Nie zaplanowałam jeszcze mojej aktywności blogowej, ale myślę, że będzie to aktywność przewidziana "w wolnej chwili", mam tylko nadzieję, że wolne chwile będą się pojawiać w miarę regularnie.

Poza tym rozważam istotną zmianę diety. Chcę przejść na Paleo. Jest to bardziej tryb życia, niż dieta i to mi odpowiada. Mam możliwość zakupu mięsa karmionego zieloną trawką, ale wiadomo, jest ono dużo droższe i dlatego też muszę strategicznie rozplanować tę zmianę. Dodatkowo mam pewne ulubione produkty w zapasie m. in. komosę czy inne kasze i nie wiem czy mogła bym je spożywać co jakiś czas, czy raczej całkowicie wyeliminować. Muszę się koniecznie do-edukować w tym temacie. Ale już czuję, że była by to dobra decyzja dla nas obojga, z tym, że nie wiem jak TŻ przeżyje bez chleba.

Tyle na dzisiaj, bo jutro trzeba wcześnie wstać. 

xxx

LPM

niedziela, 11 listopada 2012

Bimbałkonosz sportowy czyli Shock Absorber Active Multi Sports Bra

Nigdy jakoś specjalnie nie zwracałam uwagi na to w czym ćwiczę. W szafie mam pełno sportowych ciuchów. Niektóre z nich są markowe, inne pół-markowe, a inne wcale nie markowe. Nie było dla mnie wymówką, że nie mam w czym ćwiczyć. Zawsze coś się znalazło. To samo dotyczyło bielizny sportowej. Uważałam ją za zbędny wydatek i tyle. Owszem podobają mi się zdjęcia fit na których osoba ćwicząca wygląda na tyle dobrze, że może sobie pozwolić na ćwiczenie w samym staniku sportowym, ale zawsze kojarzyło mi się to bardziej z modą, niż z potrzebą. A ja modom staram się nie ulegać, bo one przychodzą i odchodzą.


Po kilku treningach z Jillian poczułam, że może jednak zrobiła bym użytek z takiego sportowego stanika. Przy statycznych ćwiczeniach nie miałam żadnego problemu, ale jak tylko trzeba było się bardziej dynamicznie poruszać (zwłaszcza w obrębie góra-dół) odczuwałam, że mój biust może i ćwiczy razem ze mną, ale w zupełnie innym rytmie i raczej przeszkadza, a nie pomaga. Po konsultacjach z TŻ wybraliśmy się wspólnie na zakupy. 

Na początku mierzyłam kilka Najeczek, ale że był to outlet to nie mieli zbyt dużego wyboru. Wszystkie popularne kolorowe bra-topy odpadły w przedbiegach. Dlaczego? Może i wyglądają bardzo ładnie, ale wsparcie dla biustu dają bardzo słabiutkie, a ja przy miseczce D potrzebowałam czegoś konkretniejszego. Pochodziłam jeszcze po innych sklepach markowo-sportowych, ale nic dla siebie nie znalazłam. Coś mnie jednak tknęło i weszłam do sklepu specjalizującego się w akcesoriach do biegania. I to był strzał w dziesiątkę. Sklep ów posiadał w swoim asortymencie tylko staniki dające naprawdę porządne wsparcie. Ja zdecydowałam się na Shock Absorber Active Multi Sport. Producent zapewnia o maksymalnym wsparciu dla biustu bez względu na to jaką dyscyplinę sportu uprawiamy.





Teraz moja opinia. Niestety bez fotki, ale mój brzuch jest dość niewyjściowy, więc co poniektórzy mogli by dostać szoku anty-estetycznego podczas czytania, a tego wolała bym uniknąć. Stanik zapewnia idealne wsparcie. Jest po prostu fantastyczny pod tym względem. Największą różnicę dostrzegłam, gdy z przyzwyczajenia narzuciłam ciuchy na zwykłą bieliznę i zaczęłam ćwiczyć. Nie wytrzymałam minuty. W obecnej chwili nie wyobrażam sobie bez niego życia i zachodzę w głowę jak mogłam żyć bez tak niezbędnego elementu mojej garderoby. Jak go kupiłam myślałam, że będę go zakładać tylko do tych bardziej "skocznych" zestawów ćwiczeń, ale teraz to w ogóle bym go nie zdejmowała. A jaki komfort przy zbieganiu ze schodów... (wybaczcie, ale od dziecka na schody wbiegam i z nich zbiegam i bardzo ciężko mi jest się powstrzymywać w miejscach, gdzie jednak nie wypada tego robić:)).

Jeżeli chodzi o wykonanie to Shock Absorber jest produktem wysokogatunkowym. Porządny oddychający materiał, mocne szycia, dwa zapięcia, wszystko bardzo dopracowane. Tylko niestety jest jeden minus. Tam gdzie ramiączka łączą się z częścią regulującą ich długość (na zdjęciu widać czarny poziomy szew na białej lamówce) kumuluje się materiał i kumulują się szwy i wszystko robi się bardzo zbite i twarde. Mim zdaniem jest to trochę za twarde i może drażnić lub obcierać. Jednak z drugiej strony nie widzę w tym przypadku innego rozwiązania tej sytuacji. Tak już chyba musi być, aby regulacja z czasem nie odseparowała się od ramiączek. W końcu to stanik sportowy i jest poddawany intensywnej eksploatacji, dlatego też producent upewnił się, że ją przetrwa.

Teraz apel do wszystkich dziewczyn, które ćwiczą (chociażby na lekcjach w-f): zadbajcie o swoje piersi! Macie ich tylko jedną parę na całe życie, więc trzeba o nie dbać. Grawitacja jest bezlitosna dla nas wszystkich, ale odpowiednie zabezpieczenie może zminimalizować jej negatywny wpływ. Badania pokazują, że 44% kobiet, które regularnie ćwiczą, nie korzysta z odpowiednio przystosowanej bielizny.  Czas najwyższy tę statystykę zmienić. Zachęcam was wszystkie do zakupu sportowego stanika, nie musi on być markowy, ważne żeby spełniał swoją funkcję.

To tyle w temacie biustowym.

xxx

LPM

Jedzeniowa Sobota

Sobota dzień kota. Kiedyś gdzieś zasłyszałam. Dla mnie wczorajsza sobota minęła pod znakiem jedzenia. Ale nie jest to post marudząco-samopotępiający jaka to ja byłam okropna, miałam trzymać dietę, a się objadłam, uległam pokusom nieczystym, o ja stracona... Nic z tych rzeczy. Zjadłam dużo, ale z głową. Nie przekroczyłam mojego dziennego zapotrzebowania kalorycznego, które wynosi przy obecnej wadze 1992 kcal na dobę. Zjadłam 20 kalorii mniej. Wiem, że nic mi się nie odłoży, waga nie powędruje w górę, a ciuchy nie przestaną się dopinać. Wczorajszy dzień był dobrym dniem.



Zaczynając od śniadania, na które przygotowałam pastę z makreli oraz jajko w koszulce (chyba tak się na nie mówi po polsku, bo szczerze mówiąc w Polsce się raczej z nimi nie spotkałam, a tutaj to poached eggs). Do tego dwie bułki z własnoręcznie ukręconym smarowidłem bez tłuszczów trans. Śniadanie pochłonęło lwią część bilansu kalorycznego. 



Później była przekąska potreningowa. Jak sama nazwa wskazuje skonsumowana została ona po treningu. Dziś był to trening z Jillian, a po nim kilka zestawów ćwiczeń z Cassey z Blogilates.com, po których chwilowo straciłam czucie w nogach i ogarnęła mnie całkowita bezwładność kończyn dolnych. Przekąska ta składała się z twarogu chudego, którego nie mogłam przełknąć i było to doświadczenie bardzo nietypowe. Obawiam się, że mój organizm, bardzo zniechęcony dietą Dukana, którą kiedyś miałam nieprzyjemność stosować, cierpi na białkową awersję i jakakolwiek próba serwowania mu "czystego" białka napotyka trudności. Jednak w planie był także szejk owocowy (ananas-khaki-chia), który serwowany pomiędzy kolejnymi porcjami serka skutecznie niwelował negatywne wrażenia smakowe.

Obiad po trzech godzinach, a na obiad Curry. Był brązowy ryż z grzybkami, była porcja warzyw (brokuły nas dziś zaszczyciły), sosik na niewyobrażalnie kalorycznym, aczkolwiek zdrowym mleku kokosowym z kurczaczkiem, a raczej jego namiastką (do kurczaczka też Dukan zniechęcił). Porcja po podliczeniu wszystkich składników to około 550 kcal. Czyli nie ma tragedii. Szkoda, że nie zrobiłam wam fotek, bo wyglądał niesamowicie smakowicie.

Były też jeszcze dwie przekąski w postaci jabłka i pomarańczy. I trochę podjadłam ananasa, który został na jutro. I łyżka masła migdałowego, które chciałam spróbować, bo kupiłam niedawno i nie miałam na nie pomysłu.


Uff... Wyspowiadałam się ze wszystkiego. Żadnego wykroczenia żywieniowego nie popełniłam. Masła migdałowego nie traktuję nawet jako namiastki słodyczy, bo w swym składzie zawiera migdały i olej roślinny. To jest dopiero prosty skład. 

Ale nie o maśle miało być. Chodzi o to, iż czasami zdarza się taki dzień kiedy jemy więcej. Po prosty ciągle mamy na coś ochotę. I taki dzień jest często próbą, być albo nie być dla naszej diety, czy zdrowego stylu życia. Może on bowiem być początkiem powrotu do dawnych przyzwyczajeń. Zjadłyśmy syte śniadanie, później jeszcze coś przekąsiłyśmy i otwieramy sobie furtkę coraz szerzej. A tu ni stąd ni zowąd przez furtkę przeciska się ciacho, później cisną się fryteczki, cukiereczki, co popadnie, co znajdzie się w pobliżu. I wieczorem dopadają nas wyrzuty sumienia. Jest nam przykro, zaczynamy wątpić czy to wszystko ma jakikolwiek sens. I nasza maksyma, że nic nie smakuje tak dobrze jak poczucie bycia szczupłą/wysportowaną (Nothing tastes as good as skinny/fit feels), przestaje nas przekonywać.

O czym chcę napisać? O tym, że pod żadnym pozorem nie powinnyśmy tej furtki ponownie otwierać. Ale jak to zrobić kiedy jeść się chce? Jedzmy, ale zdrowo. Wystarczy kilka modyfikacji, aby nasze ulubione danie stało się zbilansowanym posiłkiem nie przekraczającym 600 kcal. Robiłam to z Curry, robiłam z Plackiem po węgiersku, robię bardzo często z Rejbakiem dla TŻ. Mamy ochotę na słodycze objedzmy się wręcz owocami. One też mają cukier, ale jest on tak szybko przyswajalny jak ten z czekoladek. Jest małe prawdopodobieństwo, a wręcz żadne, że jednorazowe owocowe obżarstwo wyrządzi szkody porównywalne do tych wyrządzonych przez napad słodyczowy. I wbijmy sobie w taki dzień do głowy, że furtka nadal pozostaje zamknięta. Jemy zdrowo, ale dużo. Czasami trzeba. Znacznie łatwiej jest powrócić z takiego obżarstwa na właściwą ścieżkę, mając świadomość, że tylko trochę z niej zeszliśmy, a nie poszliśmy w zupełnie inną stronę.



Tyle o sobocie, czas rozkoszować się niedzielą :)

xxx



Objedzona LPM ;)

sobota, 10 listopada 2012

Jak mi idzie?

Jest dobrze. Jeżeli chodzi o wykonywanie postanowień listopadowych to tak jak podejrzewałam największy problem mam z węglowodanami. Bardzo ciężko jest mi wykluczyć całkowicie pieczywo. Mimo iż nie jem go codziennie, pojawia się w moim menu maksymalnie 3 razy w tygodniu, to jest to potężny zastrzyk węglowodanów i muszę pomyśleć nad rozwiązaniem tego problemu. Poza tym słodycze poszły w kąt całkowicie i nigdy bym się nie spodziewała, że kiedykolwiek nastanie taki dzień, że napiszę: nie potrzebuję ich. Jak jestem w domu to nie mam ochoty na nic słodkiego. Ochota nachodzi mnie jedynie w supermarkecie, gdzie jestem wręcz bombardowana reklamami czekoladek i innych słodkości z każdej strony. Ale znalazłam i na to sposób. Nie chodzę do supermarketu. We wszystko co niezbędne do życia zaopatruję się w warzywniaku. A tam ze słodyczy to mają tylko miód. 



Codzienne ćwiczenia stały się nieodłączną częścią mojego harmonogramu. Jillian już tak nie męczy, z Ewą bez problemu wykonuję każde ćwiczenie w wymaganej ilości powtórzeń. Czuję niedosyt. Powoli włączam krótkie programy treningowe na określone partie ciała ze strony Blogilates.com Cassey jest czasami irytująca, ale obiecuje zakwasy... A co do zakwasów to ostatnie miałam na początku 30 Day Shred i od tamtej pory nic. Nie wiem czy ze mną jest coś nie tak? Staram się za każdym razem przekroczyć chociaż troszkę granicę mojej własnej wytrzymałości, zrobić kilka powtórzeń więcej, podkręcić tempo i nic. Skonsultowałam się z bratem, który jest zapalonym miłośnikiem ćwiczeń od dobrych kilku lat i powiedział, że widocznie za mało ćwiczę. I nie wiem co w takiej sytuacji począć. Czy ćwiczyć jeszcze więcej czy zaakceptować fakt, że zakwasów nie miewam. Poczytam więcej na ten temat. Może jest jakiś czynnik poza ćwiczeniami fizycznymi, który wpływa na to, że u jednych są u innych nie ma? Kiedyś w liceum potrafiłam dostać zakwasów na dwa dni tylko po lekcji w-f, na której i tak się w sumie więcej obijałam niż ćwiczyłam.

Chciałam się też z wami podzielić moimi sukcesami. Otóż waga wciąż pokazuje tyle ile pokazywała, ale koszula która była kupiona przed obroną, a którą założyłam na wczorajszą rozmowę kwalifikacyjną jest luźna, przestała rozchodzić się na wysokości biustu i nie opina już brzucha, spodnie z wysokim stanem, które przestały się swego czasu dopinać, dopięły się bez problemu. I ostatnie chyba najważniejsze: dostałam pracę! Szukałam i szukałam i wreszcie znalazłam. Zaczynam za tydzień. Wiem, że będę musiała się przestawić na kompletnie inny tryb życia, od którego dawno odwykłam, ale cieszę się niesamowicie. Mam tylko nadzieję, że bez problemu uda mi się kontynuować ćwiczenia i może zapiszę się na siłownię. Ale zobaczymy z czasem jak się wszystko ułoży. Teraz ostatni tydzień wolności, który spędzę w Polsce.

xxx

LPM

poniedziałek, 5 listopada 2012

Kia? Nie, Chia.

Czy... czy... czy-li "czi-ja"(nie mogłam się powstrzymać:)). A po polsku szałwia hiszpańska (choć znalazłam i określenie szałwia argentyńska). Roślina wywodząca się z Ameryki Południowej znana była już w starożytności. Azteccy wojownicy pożywiali się nimi przed wojennymi wyprawami. Niedocenione przez konkwistadorów, którzy skupili swą uwagę na złocie tamtych czasów, jakim była kukurydza. Teraz wracają do łask jako jeden z superpokarmów.


W Internecie możemy znaleźć ogromną ilość informacji odnośnie cudownych właściwości nasion Chia. Ja osobiście natknęłam się na wzmiankę o nich w zakładce Health&Fitness na portalu Pinterest.com, którą często odwiedzam.

Właściwości Chia:

- 10 x więcej kwasów tłuszczowych Omega 3 niż łosoś
- 22 x więcej Magnezu niż brokuły
- 7 x więcej Wapnia niż mleko
- 18 x więcej Żelaza niż szpinak
- 3 x więcej antyoksydantów niż jagody
- więcej białka niż owies, pszenica czy jęczmień
- naturalne źródło witamin i minerałów
- brak zawartości glutenu
- szczególnie polecane przy diecie wegetariańskiej i wegańskiej



Nasiona Chia zawierają również wysokojakościowe białko składające się z szerokiego spektrum aminokwasów w odpowiednich proporcjach tzw. białko kompletne. Poza tym procentowy stosunek białek, tłuszczów i węglowodanów jest również bardzo korzystny. 



Tyle z tego co ma w środku. Jeżeli chodzi o właściwości fizyczne nasion Chia to należy zwrócić uwagę na ich hydrofilowość. Termin ten oznacza zdolność cząsteczek chemicznych do łączenia się z wodą. I tak się właśnie dzieje w przypadku naszych nasion. Po wymieszaniu z wodą pochłaniają jej część tworząc galaretowaty kleik. Nasiona są w stanie pochłonąć ilość wody dziewięciokrotnie przewyższającą ich masę. Dzięki tej właściwości Chia dodane do posiłku pozwoli na szybsze osiągnięcie uczucia sytości. Nasiona chłoną wodę i nie jest ona tak szybko odprowadzana z pokarmu czyniąc go sycącym na dłużej. Oprócz tego powstawanie tej specyficznej galaretki powoduje powstanie swoistej bariery pomiędzy węglowodanami, a enzymami trawiennymi, przez co proces przekształcania trawienia cukrów jest znacznie spowolniony. Ma to znaczenie zwłaszcza dla osób zmagających się z cukrzycą.

Ja kupiłam swoje nasionka w sklepie ze zdrową żywnością, a wyglądają one tak:




Używam ich głównie do porannej owsianki, koktajli owocowych, ale także do sałatek i sosów. Nie zmieniają smaku potraw, dlatego można je dodawać dosłownie do wszystkiego. Producent na opakowaniu zaznacza jednak, że maksymalne ilość dodanych nasion powinna stanowić nie więcej niż 5% masy końcowej naszej potrawy. Należy także pamiętać, aby spożywać odpowiednie ilości wody, bo nasionka bardzo lubią "pić":)

Mam nadzieję, że przekonałam niektórych z was do tych nasionek. A może ktoś z was już próbował i ma inne spostrzeżenia? Zachęcam do komentowania.

Pozdrawiam!

LPM


niedziela, 4 listopada 2012

Postanowienia listopadowe '12

Do postanowień noworocznych nigdy nie miałam serca. Zawsze postanawiałam to i tamto, ale w ciągu całego roku nie znalazłam ani jednego dnia na refleksję i rachunek sumienia, na skonfrontowanie tego co założyłam zrobić z tym co faktycznie zrobiłam. I tak mijał każdy rok dumnie rozpoczęty od "nowych" postanowień. Tak naprawdę z roku na rok postanowienia niewiele się od siebie różniły: schudnę, zapiszę się na jakiś kurs/dodatkowe zajęcia, podszkolę któryś z języków obcych, to ulepszę, tamto naprawię. 


Ostatnio natrafiłam na pomysł postanowień miesięcznych. Spodobał mi się on na tyle, aby dać mu szansę. Stąd postanowienia listopadowe. Postanowiłam kilka rzeczy, z których mam zamiar rozliczyć się przed wami 4 grudnia, jeżeli spełnię je w 95% to nagrodzę się MACowym zestawem świątecznym, jeszcze nie wiem którym. 


pobrane z pinterest.com


Starałam się aby moje postanowienia były konkretne, łatwe do zweryfikowania i przede wszystkim takie na jakie mam całkowity wpływ. Dlatego też od razu odpadło postanowienie "schudnę tyle i tyle", bo choćbym nauczyła się szpagatu na rzęsach i zredukowała posiłki do absolutnego minimum to nie mam pewności, że schudnę ustaloną ilość. Ale bez owijania w bawełnę.

Oto i ona - lista moich postanowień:

Fit

1. Skończyć 30 Day Shred - obecnie jestem na 3 dniu drugiego poziomu, ale miałam kilka przerw, bo przeplatałam ten trening ze skalpelem, czasami zrobiłam obydwa, ale czasami po prostu nie dałam rady.

2. Wykonywać Skalpel Ewy Chodakowskiej min. 3 razy w tygodniu - bardzo lubię ćwiczyć z Ewą. Jest zupełnie inna niż Jillian, ale moim zdaniem te dwie Panie się fajnie uzupełniają jeżeli chodzi o treningi dla osób początkujących. 

3. Iść pobiegać min. 1 raz - dlaczego tylko raz? Z jednego prostego powodu -> 1>0, czyli lepiej jest pobiegać raz niż nie biegać wcale. Kiedyś próbowałam, ale zerowość mojej kondycji pokrzyżowała mi plany i tak oto nastały marazm i stagnacja w tej kwestii i długo ten stan nie ulegał zmianie.

Dieta

1. Ograniczyć spożycie węglowodanów do 150 g dziennie - najtrudniejszy punkt, ale także taki wobec którego mam najwięcej zastrzeżeń, bo nie wiem czy to dobra wartość tzn. wyczytałam gdzieś, że nie powinno się schodzić poniżej stu, gdzieś indziej wyliczyłam sobie, że ja potrzebuję ich około 200 g przy spożyciu 1500 kcal, bo to jest 55% i w sumie nie wiem, czekam na wszelkie sugestie w tej kwestii, najwyżej wy-edytuję i obostrzę lub zwiększę zawartość tego składnika.

2. Spożywać warzywa i owoce w proporcji 50:50 - chodzi mi głównie o to aby nie ograniczać się do samych owoców w diecie, bo wiadomo fruktoza też cukier i żeby zmaksymalizować udział warzyw, bo mimo, że lubię i zawsze jadłam ich sporo to jednak odstawienie słodyczy sprawiło, że na owoce miewam ochotę znacznie częściej niż na warzywa.

3. Kontynuować niejedzenie słodyczy - chodzi mi tu o wszelkie produkty o wysokiej zawartości cukru i tłuszczu. Nie ważne czy kupne czy domowe, chcę je wyeliminować całkowicie. Pewnie wiele z was popukało się teraz w głowę i pomyślało: nie możesz ich całkowicie wyeliminować, bo nie wytrzymasz. Otóż ze mną jest tak, że nie jestem w stanie zjeść kilku kostek czekolady, nie jestem w stanie zjeść kilku Maltersów, nie jestem w stanie ograniczyć się do jednego ciastka. Jak już zacznę to przepadłam. Pochłaniam słodycze na opakowania nie na sztuki. "Mam na imię P. i jestem słodyczoholikiem. Od 24 dni jestem czysta." ;) 

Uroda

1. Podciąć wreszcie włosy - komentarz chyba zbędny.

2. Używać dermarollera raz w tygodniu - fajna sprawa, zwłaszcza na cellulit.

3. Maseczka 2 razy w tygodniu - również bez komentarza.

Psyche&art

1. Skończyć czytać "Kancelarię".

2. Wykonać własnoręcznie stroik jesienny na ławę.

3. Ugotować potrawę jakiej jeszcze nigdy nie jadłam - tu trochę komentarza się przyda. Potrawa ma być wymyślna i skomplikowana, a jednocześnie bardzo odżywcza i umiarkowana kalorycznie. Dobrze, aby wymagała długich przygotowań, cierpliwości i kulinarnej wirtuozji. Po zakończonej pracy ma mnie rozpierać duma i bić ode mnie blask wzniesienia się na wyżyny ;)

Wyszło po trzy, chociaż nie planowałam. Zabieram się dziś do realizacji. Do tych co wymagają codziennej uwagi przygotuję sobie jakąś tabelkę. Albo do kalendarza zacznę wpisywać i później wrzucę go tutaj? Coś na pewno wymyślę, bo kreatywności to mi ostatnimi czasy nie brakuje. Na dziś się żegnam.

Buziaki

xxx

LPM

Śniadanie #1 Placuszki z komosy

Takie tam niedzielne śniadanie. Miało być coś niezwykłego, wspaniałego, wyszło inaczej, ale smacznie. Przepis inspirowany tym z bloga Relish It gdzie zamiast pasiflory użyte zostały banany. Dodałam też jajko, którego w przepisie nie było. No i nie miałam mleka o.O W zasadzie przepis miał być zaczerpnięty z wyżej wymienionego bloga, ale wyszło jak wyszło. Jest po mojemu. Z tego co było pod ręką. 

zdjęcie własne wykonane telefonem Nokia C6 stąd wątpliwa jakość psująca nieco wrażenia estetyczne mojego śniadania


Placuszki z komosą:
1/2 szklanki mąki z komosy ryżowej lub zmielonej komosy
1/2 szkalnki jogurtu greckiego
1 jajko
szczypta sody oczyszczonej
szczypta proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki miodu
olej kokosowy do smażenia
owoc wedle uznania

kcal: 577 białko: 20g tłuszcze: 22g węglowodany: 73g


Mąkę lub zmieloną komosę wymieszać z proszkiem i sodą oczyszczoną. Dodać jogurt, jajko i miód. Na patelni rozgrzać olej kokosowy. Nakładać po dwie łyżki stołowe ciasta. W zależności od użytych owoców można je położyć na placuszki, kiedy smażą się na pierwszej stronie i obsmażać razem z nimi po przewróceniu na drugą (jak racuchy). Ja z uwagi na to, że używałam pasiflory, dodałąm ją na końcu, już po usmażeniu placuszków.


Jeżeli chodzi o samą komosę, która powraca do łask po latach zapomnienia, to planuję napisac o niej więcej w najbliższym czasie, jako że stała się ona nieodłącznym składnikiem wielu moich posiłków.

Smacznego wszystkim i życzę miłej niedzieli.

sobota, 3 listopada 2012

Idzie nowe


 


Oto ja. (Oczywiście nie na żadnym ze zdjęć:)) W tym roku stuknęło mi ćwierć wieku. Od ukończenia studiów minęło już parę miesięcy. Jestem bez pracy. Mój plan na życie nie wypalił, miało być tak pięknie i kolorowo, a jest szaro i nijak. Ostatnio mam zbyt wiele czasu na refleksję. Kiedy zakładałam tego bloga tematyka miała być zupełnie inna. A teraz? No cóż zmieniłam swoje podejście do życia, więc wypadało by i zmienić bloga. Musze się komuś wygadać, a nie mam za bardzo komu. Wyemigrowałam sama. Nie przyjechałam do przyjaciół czy rodziny. Przyjechałam do Niego, ale nie chcę go sobą zamęczyć. W moim życiu zaszły zmiany. Z jednej strony stoję w miejscu i nie ruszam z niczym do przodu, z drugiej jednak coś cały czas się zmienia. We mnie. W środku.

Ostatni post opisywał mniej więcej jak kształtowała się moja świadomość samej siebie, postrzeganie mojego ciała i nadmiernej wagi. Dzisiaj skupię się na ostatnim roku. Może kilkunastu miesiącach.  Jak tylko skończyłam studia, ale jeszcze przed obroną, wyemigrowałam do UK. Przez ostatnie miesiące studiów stałam się bardzo aktywna: siłownia, zajęcia fitness, tenis, dieta dra Dukana, to wszystko ustawiło mnie na dobrej drodze ku mojemu nowemu ja. Pani magister P. miała być kobietą z klasą. Zadbana, dobrze ubrana, umalowana, a przede wszystkim zgrabna. Bo zgrabna to ja niestety nigdy nie byłam. Nie będę owijać w bawełnę. Jednak wtedy postanowiłam, że będę. No i tak sobie trenowałam, odchudzałam się i przestałam. Przysięgam wam na wszystko, że nie mam zielonego pojęcia dlaczego tak się stało. Po prostu. Przestałam i już. Później był wyjazd i niby odżywiałam się zdrowo, ale nie ruszałam się wcale. No i zaczęło się. Powoli, spokojnie, bez żadnych uniesień zaczęłam obrastać tłuszczem. Nadrobiłam każdy zgubiony w ciężkich potach i wyrzeczeniach kilogram, a jak by tego było mało to zaczęłam zbliżać się do wagi krytycznej, by pewnego pięknego dnia zupełnie nieświadomie ją przekroczyć. Oczywiście zbędne kilogramy nie wzięły się znikąd. Czekolady i wyrobów czekoladowych jadłam na tony. Słoiczek Nutelli (ten mniejszy po którym zostaje fajna mała szklanka) na raz, no góra półtora. Może nie codziennie, ale dwa razy w tygodniu. A pozostałe pięć dni? Inne smakołyki. Tortilla Chips z pysznym sosem. Domowa Pizza na podwieczorek. Pół kubełka lodów Haagen Dazs. 

zdjęcie znalezione na http://pinterest.com

Trwało to kilka miesięcy. W międzyczasie wróciłam do kraju, aby stać się magistrem, wyjechałam na krótkie wakacje, aktywność fizyczna wahała się między 0 a 0,1 w skali od 1 do 10. Zapewne zastanawiacie się teraz kiedy nastąpi zwrot akcji. Co się stało, że się wreszcie zachciało? Moment nie był jakiś szczególnie pasjonujący. Ot rozmowa kwalifikacyjna i konieczność ubrania się "smart". Nic się nie dopina. Zestaw z magisterki ratuje sytuację, chociaż koszula w biuście tak jakby przyciasna. Rozchodzi się. Koszmar. Wbiłam się w coś w końcu. Poszłam. Rozmowa cudowna. Dobrze, że urok osobisty nie zarósł mi tłuszczem, bo na to chyba nie ma ani diety ani ćwiczeń. Odezwali się. Chcą mnie zatrudnić, ale nie koniecznie tam gdzie aplikowałam. Tam już kogoś mają. Jak się pojawi jakaś oferta na ich stronie mam dzwonić i umawiać się na rozmowę.

Zaczęłam rozmyślać, że pewnie jeszcze dużo czasu będzie musiało minąć zanim zacznę pracować. Czas. Tak. Od zakończenia studiów cierpiałam na jego nadmiar. Naprawdę. Szlag mnie trafiał jak budziłam się wypoczęta o 7 rano, bo wiedziałam, że domowe obowiązki  i poszukiwanie pracy zajmą mi tylko malutką część dnia, a resztę spędzę gapiąc się w monitor i szukając sobie zajęcia. Dopiero wtedy do mnie dotarło jak wiele mogłam zrobić przez te kilka miesięcy i jak wiele czasu zmarnowałam. Postanowiłam z tym skończyć. 

Najpierw zabrałam się za znany wam zapewne 30 Day Shred z Jillian Michaels, po jakimś czasie dołączyłam trening z Ewą Chodakowską, bo jednak 30 minut dziennie było mi mało. Poza tym jakieś trzy tygodnie temu powiedziałam dość słodyczom. I od tamtej pory dwa razy skusiłam się na łyżeczkę miodu i to tyle. Nawet mnie nie kusi. jak tego dokonałam. Po prostu. Bez żadnej presji, bez żadnych przygotowań, bez "od jutra". Postanowiłam i wykonałam. Tzn. wykonuję. Bez żadnego ściemniania, bez podjadania, bez leniuchowania. 

Od teraz niniejszym oświadczam, iż ów blog stanie się pamiętnikiem moich dalszych poczynań w tej materii. Będę starała się na bieżąco informować nieliczne jeszcze grono moich czytelników o wszelkich postępach i regresach. Będę dzielić się moimi wymysłami kulinarnymi, odkryciami poczynionymi w sklepach ze zdrową żywnością oraz przede wszystkim efektami mojej ciężkiej pracy. Bo uwierzcie mi, że niczym jest rezygnacja ze słodyczy wobec unoszenia ud w pozycji na brzuchu w Skalpelu Ewy Chodakowskiej. Niczym jest wyrzeczenie się konserwantów i wysoko przetworzonej żywności wobec pompek z Jilian. A że ciężka praca się opłaca pokazuje mi co tydzień mój centymetr krawiecki, coraz to mniejszą wartością w cm.


zdjęcie znalezione na http://pinterest.com



To tyle przydługiego wstępu do nowego oblicza bloga. Mam nadzieję, że znajdzie się choć jeden śmiałek, który odważy się ten tekst przeczytać. A jeżeli się nie znajdzie, trudno. Jakoś to przeboleję ;)

Pozdrawiam

LPM

wtorek, 23 października 2012

Dlaczego dziewczynki się głodzą?


Nie było mnie tak długo, z jednego prostego powodu. Nie miałam nic ciekawego do napisania. Poważnie. Bezsensowne nabijanie postów nie jest dla mnie. Powracam z tematem starym jak świat, ale z dekady na dekadę, tak samo aktualnym. 

Jakiś czas temu zainspirowana jedną z blogowych koleżanek, a mianowicie Urban, postanowiłam powrócić (tak tak to nie jest moje pierwsze podejście) do w miarę możliwości jak najbardziej zdrowego stylu życia. Zasady były proste. Ćwiczymy, zdrowo jemy i cieszymy się z efektów. Nie wprowadzałam żadnej specjalnej diety. Zapisywałam to co jem, ale raczej chodziło mi o poprawienie jakości, niż zmniejszenie ilości. Wyeliminowanie niektórych "śmieciuchów", choć było ich niewiele, poskutkowało zmniejszeniem się bilansu kalorycznego. Dziennie wychodzi od 1200 do 1700, przy mojej wadze 2000 to zalecana norma dziennego spożycia.

Dni mijały zdrowy styl życia wpasował się w codzienność, niczego nie utrudniał, czasami ułatwiał. Nadmiar czasu wolnego spowodował, że zaczęłam moją odgrzewaną pasję rozwijać poprzez poszerzanie wiedzy, poszukiwanie zdrowych nowinek żywieniowych, wprowadzanie nowych zestawów ćwiczeń. Z pomocą przyszedł pinterest.com i zakładka Health&Beauty oraz nasza kochana polska i nie polska blogosfera. I o ile znalazłam kilka perełek motywacyjnych. To odkryłam także mroczną stronę - nastoletnie fit blogi.


Oczekiwania                                                                                                   Rzeczywistość 








vs 









znalezione w google.pl pod hasłem skinny-girl


Nie napiszę, że kiedy ja miałam lat naście to czegoś takiego nie było, że jestem oburzona dzisiejszą młodzieżą i nie będę wołać o pomstę do nieba, nie będę skandować: gdzie są rodzice?! Nie napiszę ponieważ zjawisko to jest mi bardzo bliskie, tylko teraz spoglądam na nie z nieco innej perspektywy. Kiedy miałam 13 może 14 lat zaczęłam się pierwszy raz odchudzać. Dlaczego? Bo siostra pielęgniarka* obliczyła mi BMI i powiedziała, że mam nadwagę i powinnam schudnąć jakieś 14 kilo. Byłam na etapie kiedy to jeszcze nie stałam godzinami przed lustrem i nie byłam świadoma swojej wagi-nadwagi. To znaczy, wiedziałam, że ważę więcej niż przeciętne koleżanki, że chłopcy się za mną nie oglądają, że bikini jest nie dla mnie. Ale powiem wam szczerze, że na tamtym etapie żadna z tych rzeczy nie była dla mnie zmartwieniem. Miałam przyjaciół, łatwo nawiązywałam kontakty, dobrze się uczyłam i miałam masę zainteresowań. Ten błogostan by sobie trwał może rok, może więcej, nie wiem. Ale siostra pielęgniarka stwierdziła, że musi mnie uświadomić. I to było przykre. Wypłakałam się mamie, kiedy przyjechała mnie odwiedzić, ale to przykre uczucie pozostało. 

Zaczęło się od tego, że przestałam przychodzić na śniadania, z obiadu jadłam tylko część drugiego dania, pomijałam zupę i jadłam coś na podwieczorek o 17, kolację też opuszczałam. Schudłam i to bardzo, nie wiem ile, bo się nie ważyłam, ale do tego stopnia, że spódnicę w której chodziłam musiałam wiązać na supełek z boku, bo inaczej lądowała przy kostkach. Przy kolejnej wizycie rodzicielskiej mama zauważyła, że schudłam, ale nic nie wskazywało, że dzieje się coś niedobrego. Przez następne 2 lata waga stopniowo wracała do punktu wyjścia. Działo się to bardzo bardzo wolno, wręcz niedostrzegalnie.

Później przyszło liceum no i katorżnicze diety, trochę ćwiczeń, głodówki od czasu do czasu, przeróżne specyfiki odchudzające. Waga znikała i wracała. I tak do studiów. Na studiach mi przeszło. Pojawił się TŻ i został na stałe. Czasami chudłam, ale nie jakoś spektakularnie. Zazwyczaj na zimę, na zimę zawsze było łatwiej. Pod koniec studiów, zaczęłam się zdrowo odżywiać, zapisałam się na siłownię. Później przygotowania do obrony, brak czasu na ćwiczenia, obrona się nie odbyła, przełożona na kolejny rok, ćwiczenia od czasu do czasu, zdrowy tryb życia powrócił i zadomowił się na dobre.

Ot tyle moich wynurzeń z przeszłości. Teraz pewne wnioski. Doprowadziłam mój metabolizm do stanu opłakanego. Już prawie rok staram się go normować i wiem, że jeszcze sporo pracy przedemną. Przegłodziłam moje komórki niejednokrotnie i dużo bym dała żeby to cofnąć, żeby mogły teraz funkcjonować tak jak powinny, a nie kumulować wszelkie nawet minimalne nadwyżki kalorii w obawie, że głód powróci. 

Co mogłam zrobić żeby uniknąć przykrych konsekwencji z którymi się teraz borykam, a które w większości wynikają z moich błędnych wyborów związanych z odżywianiem? Mogłam się do-edukować. Nie przyszło mi to do głowy. Byłam młoda i wszystko robiłam na własny rozum. Mniej zjem - schudnę. Zjem więcej - przytyję. Przegłodzę się - schudnę szybciej. Taka była moja logika. Nie przyszło mi do głowy wziąć pod uwagę procesów metabolicznych zachodzących na poziomie komórkowym. Właściwych proporcji składników odżywczych w pożywieniu. Nie wiedziałam nic o błonniku, dobrych tłuszczach, minimalnym zapotrzebowaniu na kalorie. Z biologii miałam zawsze 5 i nie była to wiedza ulotna, ponieważ wszystko pamiętam do tej pory, z chemii to samo. Niestety nie przyszło mi do głowy, że moja wiedza w tym zakresie może być użyteczna w kwestii odżywiania. Wiedza była wykorzystywana tylko na potrzeby sprawdzianów. I tyle. Jakbym uczyła się o jakimś zupełnie innym człowieku, jakby to wszystko mnie nie dotyczyło.

Co mogło zrobić otoczenie? Mam tu na myśli wszystkich dorosłych ludzi, którzy mieli tzw. doświadczenie życiowe i mogli uchronić mnie przed popełnieniem niektórych błędów. Rozbiję to na kilka grup. Rodzice nie mogli zrobić za wiele. Wiek nastoletni jest wiekiem bardzo słabego zrozumienia na płaszczyźnie rodzic-dziecko. Moja mama zawsze się starała, dostrzegam to dopiero teraz i łzy mi się cisną na oczy jak przypominam sobie jaka bywałam dla niej czasami okropna. Szkoła w moim akurat przypadku była początkiem problemu, bo gdyby nie siostra pielęgniarka i jej rzekoma diagnoza 14 kilo nadwagi, to może bym tak wcześnie nie zaczęła. Pielęgniarka szkolna powinna mieć większą wiedzę i przede wszystkim wyczucie w takich sprawach. Moje BMI nigdy nie przekraczało normy, a z tego co ona mi wtedy wyliczyła to była by moja waga minimalna i niekoniecznie zdrowa. W liceum pielęgniarka nie była lepsza. Kiedyś zasłabłam na lekcji, miałam z nią rozmowę i patrząc z perspektywy czasu, ja miałam zdrowsze podejście do odchudzania niż ona. Cytat z Pani pielęgniarki licealnej: "Kiedy chudnę mniej niż 2-3 kg tygodniowo, to mi się odechciewa, bo to tak jak by w ogóle nie było efektu. Nie mam cierpliwości do takiego odchudzania". 

A tak naprawdę to dlaczego dziewczynki się głodzą? Bo chcą wyglądać szczupło, chcą być ładne, mają wypaczony ideał kobiecego piękna, wzorowany na modelkach z kolorowych czasopism, chcą mieć chłopaka, chcą komuś zaimponować? Dziewczynki się głodzą, bo nie potrafią zaakceptować siebie takimi jakie są. Chcą się wcisnąć w ciasną formę szczęśliwej dziewczyny promowanej przez media. Forma ta nie waży więcej niż 50 kilo, ma świetny styl, jest duszą towarzystwa, ma silny charakter i własne poglądy, twardo stąpa po ziemi, jednak zdarza jej się bujać w obłokach, jest typem imprezowiczki, ale wszystko ma zawsze pod kontrolą, robi sobie mnóstwo zdjęć i na każdym wygląda świetnie, czasami jest smutna, ale to bardziej nostalgia pragnienie czegoś więcej, nie dotyczą jej żadne przyziemne sprawy, jakby chociaż sprzątanie czy zakupy w warzywniaku, kupuje i owszem ale w butikach z pięknymi rzeczami i ona ma na to wszystko czas. Dlaczego? Bo nie ma czasu na życie. Dziewczynki się głodzą, bo ten surrealistyczny model postępowania wydaje im się jedyny i słuszny. Jest kluczem do szczęścia. Nie zdają sobie sprawy, że to tylko forma. Być może fotografia, być może postać z filmu, serialu. Forma nie ma życia, jest sztucznym wytworem i wpasowanie się w nią jest niemożliwe, a już sama próba jest groźna dla każdego kto się jej podejmie. Dlaczego? Bo forma to wycinek czasu i przestrzeni. Forma się nie starzeje, nie musi myśleć o konsekwencjach, bo jej nie dosięgną, nigdy. Forma nie je, bo nie musi, nie potrzebuje. Forma może imprezować do białego rana, pić i palić, bo wszelkie zagrożenia z tym związane są automatycznie niwelowane. Nie była by przecież formą gdyby jej obraz byłby nieatrakcyjny. Gdyby się okazało, że ma raka płuc, albo że leżała pół nocy pijana w parku, albo, że nie stać ją na życie, bo wszystko wydała w butikach z ładnymi rzeczami, albo, że nie ma chłopaka, bo tak oni wolą te zwykłe dziewczyny, nie te z formy? Im dalej formie do rzeczywistości, tym rzeczywistość stara się ją bardziej naśladować. Błędne koło. Napędzamy je od dawna i nie zdajemy sobie sprawy z konsekwencji. Ludzkość się rozwija, ale wraz z rozwojem rzeczy dobrych, rozwijają się też zagrożenia. Rozwój jest pewną stałą, która dotyczy wszystkich aspektów życia. 

Do napisania tego tekstu skłoniło mnie odnalezienie całej masy blogów pisanych przez nastoletnie dziewczyny. Mało tam zdrowego stylu życia, mało motywacji, za to całe mnóstwo presji i drakońskich diet. Skinny Girl Diet? Słyszał ktoś? Ja się przeraziłam. Dziewczyny nakręcają się nawzajem, aby schudnąć jak najwięcej, jak najszybciej, jeść jak najmniej, przez jak najdłuższy okres czasu. Zgroza. Nastolatka wraca ze szkoły, gdzie przez cały dzień czuła presję, chociaż nigdy się do tego nie przyzna, żeby być najlepszą, najszczuplejszą, najładniejszą i w domu zastaje telewizor, z którego sączą się szczęśliwe formy, do wyboru do koloru, różnej płci i w różnym wieku oraz internet, który niczym nie filtrowany zalewa coraz to "szczęśliwszymi" formami. Do tego negatywne czynniki występujące w szkole, powielają się w internecie.

Co z tym zrobić? Nie wiem. Zapraszam do dyskusji. Zachęcam także do kopiowania i publikowania, całości lub części tekstu, z podaniem odnośnika do źródła. Mam nadzieję, że dotrze on i skłoni do refleksji jak największą liczbę czytelników.

xxx

LPM