sobota, 14 stycznia 2012

Urban Decay NAKED 2 przybyła.

W poprzedni piątek, czyli ponad tydzień temu mój ulubiony dom handlowy Debenhams rozpoczął przedsprzedaż rozsławionej już od jakiegoś czasu w internecie paletki Urban Decay Naked 2. Bo to poprzedzone kilkutygodniową kampanią, w której mocno akcentowano ekskluzywność przedsprzedaży, otóż miała się ona rozpocząć w piątek o północy, nie pamiętam czy ilość miała być limitowana, ale ze sposobu w jaki przedstawiano całe wydarzenie wydedukowałam, że tak. Postanowiłam dołączyć do tłumu brytyjskich konsumentek i uderzyć w stronę internetową Debenhams zaraz po północy. Mój tryb życia jaki prowadzę w UK sprawia, że kładę się spać standardowo o 21, więc i tak uczyniłam z zamysłem iż obudzę się na pewno przed 12 przecież zawsze się budzę. No i obudziłam się równiutko pięć minutek po pierwszej! Nawet mi do głowy nie przyszło wychodzić z łóżka, bo przecież paletka limitowana pewnie rozeszła się jak świeże bułeczki, więc spałam dalej w najlepsze. Rano tylko utwierdziłam się w tym przekonaniu, bo link podany na fb nie prowadził donikąd, a miał przecież do paletki. Jednak coś koło południa mnie ruszyło i postanowiłam się już tak na sto procent upewnić, że wyprzedana, w duchu mając nadzieję, że może ktoś zrezygnował z zamówienia i paletka jest znów in stock. Jakie było moje zdziwienie jak udało mi się ją dodać do koszyka. No i dodałam, podumałam i wyłączyłam. Później znów włączyłam, podumałam, dodałam i kupiłam. 

Paletka doszła we wtorek i prezentuje się tak:




Na razie wstrzymam się z recenzją a napisze tylko wstępne wrażenia, jakie wywarła na mnie paletka. Otóż za 36GBP otrzymujemy 12 niezwykle napigmentowanych cieni. Wszystkie są bardzo neutralne i nadają się do makijażu dziennego, po prawej stronie mamy ciemniejsze cienie, które pozwolą nam przemienić nasz dzienny makijaż w wieczorowe smoky eye. Bałam się, że paletka skończy jak jej poprzedniczka czyli NAKED, która po głębszym zastanowieniu poszła w świat. Ale nie, coś mnie powstrzymało, zrobiłam nią makijaż w bardzo ważnym dniu i wpadłam po uszy. Jest świetna i uważam, że bardzo pasuje do mojego typu urody (jestem zimowym dzieckiem to i urodę mam zimową).

Kilka zbliżeń poszczególnych kolorów:








Pozwolicie, że nie będę na razie rozpisywać moich ochów i achów, tylko potestuję paletkę w różnych warunkach i za jakiś czas pojawi się recenzja z prawdziwego zdarzenia. Dodam tylko, że wstępny test jakim była rozmowa o pracę (tak tak wracam do grona ludzi pracujących, mam nadzieję, że skutecznie i na dłużej) zdała na piątkę. Wszystko trzymało się pięknie ładnie, mimo braku bazy i mej ręki niewprawionej.

PS. Mam nadzieję, że nikogo nie odstraszy jakość zdjęć, staram się jak mogę, niestety w posiadanie mojego ukochanego aparatu dość dawno temu wszedł jakiś pasażer linii lotniczych Ryanair w relacji Londyn Stn - Wrocław, a to co mam pozwala mi tylko na tyle. Nowy aparat jest gdzieś w połowie listy "to buy".

niedziela, 8 stycznia 2012

butter™ London Blagger - niebieski szarlatan.

W posiadanie tego dość niezwykłego lakieru do paznokci weszłam już ponad rok temu. Przeglądając wpisy na temptalia.com rzucił mi się w oczy idealny (wtedy) niebieski kolor. Nawet nie wiem czemu włączył mi się wtedy tak bardzo intensywny muszmieć, zazwyczaj takie rzeczy po kilku dniach przechodzą. A ja się uparłam i zakupiłam przy okazji jakiegoś tam zamówienia z Debenhams. Marki butterLondon w ogóle nie znałam. W momencie zakupu liczył się tylko kolor. 



Przyznaję się bez bicia lakier miałam na paznokciach maksymalnie pięć razy. Jakoś chwilowa fascynacja nie przerodziła się w wielką miłość. 




Jak same widzicie kolor jest dość... no właśnie każdemu pewnie na myśl przychodzi inne słowo. Jeżeli już maluje nim paznokcie to raczej do marynarskich zestawów ubraniowych. Albo dziś do zdjęcia. :)



Na zdjęciach mam na trzech paznokciach jedną warstwę, na pozostałych dwie (nie pytajcie dlaczego:) i praktycznie nie widać różnicy. Wiem, że fotki nie są najlepszej jakości, ale starałam się jak mogłam.  


Bez lampy:                                                             Z lampą:



Kolor rzeczywisty najlepiej oddają zdjęcia samego lakieru. Na paznokciach już nie mogłam tego tak dobrze uchwycić. 

Co mnie skłoniło do napisania recenzji? Przede wszystkim to, że te lakiery są inne. Głównym hasłem firmy jest: 3 free, co w skrócie oznacza, że produkty nie zawierają formaldehydu, toluenu oraz DBP (związek chemiczny, niegdyś używany w lakierach do paznokci, zabawkach, jego użycie w Europie jest zakazane przez Dyrektywę UE). Rezygnacja z tych potencjalnie groźnych dla zdrowia związków chemicznych wcale nie ujmuje im jakości. Wręcz przeciwnie, mój lakier poza średnio wyjściowym kolorem jest doskonały. Jedna warstwa daje praktycznie idealne krycie. Trwałość z top coatem jak i bez bardzo dobra. Nawet taki laik paznokciowy jak ja nie ma problemu z manewrowaniem szczoteczką, która jest w sam raz, nie za duża nie za mała. Konsystencja lakieru od roku pozostaje niezmienna i również nie mam jej nic do zarzucenia (Essie bywa dla mnie czasami za rzadki, Chanel musiałam rozcieńczać).


Na pewno zakupię jeszcze jakiś lakier tej firmy zwłaszcza, że mają dość bogaty wybór kolorów i choćby dla porównania czy inne dorównują Blaggerowi trwałością i kryciem. Jak na razie mam wytypowane trzy, ale wiem, że pewnie wybiorę jeden. Żeby było minimalistycznie ;)


Wszystkie są śliczne, głęboka śliwka, brat bliźniak Chanel Peridot oraz piękna czerwień, od lewej: Branwen's Feather, Wallis oraz Knees Up. W ramach ciekawostki wszystkie lakiery butter London mają dokładnie wyjaśnione nazwy na ich stronie, także żadna nie jest przypadkowa i większość kojarzona jest w jakiś sposób z brytyjską stolicą. Blagger to człowiek o srebrnym języku, szarlatan, stąd o szarlatanie w tytule posta.

Mam nadzieję, że zachęciłam was do wypróbowania lakierów tej firmy. Co o nich sądzicie? Do następnego razu!

XO LPM


sobota, 7 stycznia 2012

Tangle Teezer - recenzja i przemyślenia.

Po obejrzeniu wielu filmików na YT, przeczytaniu mnóstwa recenzji na blogach i wypowiedzi na forach internetowych uległam i zakupiłam. Tylko czy słusznie. 

Tak prezentuje się nasze maleństwo.


Mam bardzo długie i grube włosy, nieudane szczotki zamiast czesać wyszarpywały mi połowę włosów, stąd pewnie po części moje zniszczone końcówki. Jako, że straszny niecierpliwiec ze mnie to zazwyczaj chcę mieć moją bujną czuprynę rozczesaną jak najszybciej bez względu na konsekwencje. Tangle Teezer miał być lekarstwem na całe szczotkowe zło tego świata. Wychwalany wszem i wobec, musiał się sprawdzić nie było innej opcji.



Kupiłam go w sieci Boots (taki angielski Superpharm) za ok £12 czyli cenę standardową. Wybrałam wersję kompaktową, bo obawiałam się, że standardowa mogła by zbyt długo nie przeżyć, zwłaszcza, że dość często podróżuję i czasami mam dosłownie chwilę żeby się spakować. Cenie więc sobie we wszelkich produktach których używam ich funkcjonalność. 

Pierwsze użycie. No cóż nie będę owijać w bawełnę, pierwsze co pomyślałam to, że jest to istny bubel i mogłam zakupić standardową szczotkę do włosów, nie miała bym do siebie teraz pretensji, że wywaliłam pieniążki i nie mam się czym czesać. 

Kilka użyć później. Zaczęło być trochę lepiej. Zmieniłam technikę czesania, zaznajomiłam się z nowym nabytkiem i nawet się polubiliśmy. Faktycznie muszę przyznać, że bardzo porządnie rozczesuje włosy. Nie wyrywa ich. No i tu pojawia się problem. Włosy gładko i delikatnie prześlizgują się pomiędzy krótszymi i dłuższymi ząbkami szczotki, nie pozostają na niej tak jak na zwykłych szczotkach. Z uwagi na bujność moich kłaczków po każdym czesaniu musiałam taką zwykła szczotkę czyścić, przy TT tego nie zauważyłam. Z początku byłam ucieszona, że nie wyrywa włosów, ale po jakimś czasie zaobserwowałam niezbyt dobrą tego konsekwencję. TT nie wyrywa włosów, ale także ze względu na swoją budowę nie wyczesuje porządnie włosów, które zakończyły swój żywot i wypadły. Toteż siedzą sobie one spokojnie na głowie i czekają na najmniej odpowiedni moment, aby wypaść. No i znajduję te moje nieszczęsne włosy o zgrozo w kuchni, co mój pedantyzm uznaje za wyraz najwyższej profanacji miejsca gdzie przyrządzane są posiłki. 

Szczotka na pewno jeszcze trochę ze mną pozostanie, aż znajdę jej godnego następce, ale codziennie rano przeczesuję już uczesane włosy palcami, aby uniknąć gubienia mojej czupryny po całym domu. Moja druga połówka zaproponowała gotowanie w czepku, takim z gumką jak mają wszystkie Panie w garkuchniach i zapewne innych przybytkach gastronomicznych.

Wkrótce kilka nowych recenzji i pojawi się też coś na słodko ;) Także zapraszam do pozostania ze mną poprzez wciśnięcie klawisza "subskrybuj" na samej górze, a wszystkim tym którzy już to uczynili serdecznie dziękuję.

xo LPM :)